Rosabelle
Idę
brzegiem przepaści już od jakiegoś czasu. Przystaję na moment, żeby zobaczyć,
czy tam w dole coś się zmieniło. Nic. Dalej nie widać dna, dalej nie ma żadnego
mostu, ani niczego, po czym można by przedostać się na drugą stronę. Siadam nad
przepaścią. Zdejmuję plecak i miecz. Wyciągam w górę ręce i prostuję plecy. Odgarniam
z twarzy włosy. Oddycham ciężko parę razy. Mam już dosyć lasu. Mam już dosyć
ciemności, pustki, słońca, wiatru. Nie zniosę dłużej samotności.
Nie mam
zielonego pojęcia, gdzie może być pościg. Przez tyle czasu się pilnowałam, nie
zostawiałam żadnych śladów. Przez tyle czasu nie widziałam człowieka. Przez
tyle czasu nic nie mówiłam, byłam sama z własnymi myślami. Dłużej nie dam rady.
Łzy
napływają mi do oczu, ściekają po policzkach. Czuję się bezsilna, samotna.
Czuję się niepotrzebna. Co mi dała ucieczka? Powinnam była dać się zabić od
razu. Prędzej czy później zginę w tym lesie z głodu albo oszaleję i rzucę się w
przepaść.
Nagle
widzę przed oczami mamę i jej uśmiech, mówiący, że jest ze mnie dumna, jej
wzrok, dający mi nadzieję i to jak bezgłośnie szepnęła: nie poddawaj się. To
dla niej. Jeśli nie dla siebie, to dla niej muszę być silna.
Wyjmuję z
plecaka pierwszą lepszą bluzkę i wylewam na nią trochę wody. Nawet nie
zauważyłam, że moje zapasy tak bardzo się skurczyły. Wycieram nią twarz,
ścieram smutek, żal, ból i zmęczenie. Zmywam niewyspanie i poczucie
beznadziejności.
Wiążę
włosy w kucyk znalezioną w plecaku gumką. Biorę do ręki ostatni chleb, jaki mi
został i postanawiam sobie nie żałować. Za chwilę i tak spleśnieje, albo będzie
tak twardy, że nim go ugryzę, wypadną mi wszystkie zęby. Zjadam prawie cały i
zagryzam jedną z pozostałych ryb. Wreszcie czuję się najedzona.
Kiedy
wstaję, czuję, ze nic mnie nie pokona. Czuję, że osiągnę, co tylko zechcę.
Zbieram wszystkie rzeczy i z nową
energią ruszam do przodu.
Nucę pod
nosem piosenkę, którą usłyszałam kiedyś w szkole. Kiedy byłam mała, co roku
robiliśmy różne przedstawienia. Nigdy nie grałam w żadnym z nich, nie miałam za
grosz talentu aktorskiego, do dzisiaj go nie mam. Ale czasami śpiewałam w
chórkach. Kiedyś wystawialiśmy „Romeo i Julię”. Bardzo dużo ćwiczyłam, żeby móc
wystąpić, chciałam, żeby nauczycielka pozwoliła mi zaśpiewać jedną zwrotkę
solo. Ale w dzień przesłuchania rozchorowałam się tak bardzo, że nie mogłam
wydusić z siebie słowa. Ale piosenkę zapamiętałam.
Idę coraz
szybciej i wciąż śpiewam półgłosem: to my żyjemy każdą chwilą; rozglądam się na
boki: nie umiemy być ostrożni; uśmiecham się do siebie: mamy prawo szukać,
błądzić; przyśpieszam jeszcze bardziej: chcemy brać, co los nam daje; biegnę:
wciąż nie rezygnując z marzeń; wyrzucam ręce w górę: wolno nam żyć, tak jak
chcemy; prawie lecę nad ziemią: to my jesteśmy królami świata.
Nagle
słyszę jakieś głosy. Przystaję. Nasłuchuję. Podchodzę bliżej. Stąpam najciszej,
jak potrafię. Jestem pewna, że mnie nie słychać. Długo się tego uczyłam i tę
umiejętność mam opanowaną do perfekcji.
I wtedy
go widzę.
Ogromny,
kamienny most. Jestem tak szczęśliwa, że mogłabym krzyczeć z radości. Ale
powstrzymuję się, bo nie jestem sama.
Nie mogę
podejść bliżej, by przyjrzeć się mojej przepustce na drugą stronę, bo dookoła
kręci się mnóstwo ludzi.
Tak długo
już nie widziałam człowieka. Tak długo już nie słyszałam innego głosu niż mój
własny.
Podchodzę
jeszcze kilka kroków do przodu i chowam się za krzakami. Mam nadzieję, że
szybko sobie stąd pójdą. Może uda mi się jakoś przemknąć w nocy, chociaż sądząc
po liczbie tych ludzi, pewnie będą robić dyżury. A przecież nikt nie może mnie
zobaczyć.
Młody
mężczyzna podchodzi do krawędzi i omal nie spada. W ostatniej chwili łapie się
balustrady. Stoi tak bardzo długo. Inny chłopak wchodzi na most i obraca się
kilka razy wokół własnej osi. Kolejny biegnie jak szalony i co chwilę
podskakuje. Za nim idzie starszy mężczyzna i głośno się śmieje.
Wszyscy
zachowują się jak wariaci. Może to jacyś zbiegowie, myślę. Ale potem rozpoznaję
w tym starszym mężczyźnie Richarda, komendanta gwardii Flaja.
Pościg.
Dogonili mnie. A raczej ja dogoniłam ich.
Zachowują
się tak dziwnie, bo spędzili w lesie tyle samo czasu, co ja. Wszyscy jesteśmy
na granicy szaleństwa. Z tym, że oni mieli siebie, a ja byłam sama ze swoimi
myślami. Ale patrząc po ich reakcjach, to chyba nie robi większej różnicy.
Do
chłopaka, który stoi na krawędzi, podchodzi inny i razem idą w stronę obozu,
który rozbili inni.
Przesuwam
się trochę w bok, żeby słyszeć, o czym rozmawiają.
Wszyscy
zebrali się wokół Richarda, który mówi o tym, że na trochę się tu zatrzymają.
Więc muszę być ostrożna i czujna. Będą chodzili dookoła, będą zbierali drewno
na opał, będą zdobywali pożywienie, przez kilka najbliższych dni będą się tu
kręcili. A nie ma tu miejsca dla nas wszystkich. Nie mogą wiedzieć, że jestem
tuż obok. Muszę zabrać im trochę jedzenia i wody, i będę mogła iść dalej.
- Była tu
wcześniej cywilizacja – słyszę nagle i nadstawiam uszu. Dziadek trochę mi o tym
opowiadał. Mówił, że przed wybuchem buntu ludzie korzystali z bardzo
zawansowanej technologii, że mieli bardzo rozwiniętą komunikację, że potrafili
wybudować piękne i za razem bardzo trwałe budowle. Posługiwali się telefonami
komputerami, aparatami fotograficznymi, zamiast końmi, poruszali się
samochodami, pociągami, latali samolotami. Budowali rozległe pałace, kilkuset
metrowe wieże, podziemne schronienia i drogi. Byli niesamowici. Dziadek zawsze
powtarzał, że moglibyśmy to wszystko po nich odziedziczyć, gdyby nie bunt,
który wybuchł, bo na tym pięknym, cudownym świecie, działo się naprawdę źle.
Więc zostaliśmy ukarani i musimy dojść do tego wszystkiego sami, od nowa –
mówił.
Richard
opowiada o tym samym, a jego żołnierze słuchają jak zaklęci. A kiedy kończy,
zasypują go lawiną pytań, na które on nie jest w stanie odpowiedzieć.
Z jednej
strony to zabawne, że dorośli mężczyźni potrafią przekrzykiwać się jak małe
dzieci, z drugiej bardzo smutne, a wręcz zatrważające, że nigdy wcześniej o tym
nie słyszeli. Jak bardzo musieli być odcięci od świata w pałacu u boku
prezydenta? Odsunął od nich wszystko, co ważne, powoli pozbawiał ich
tożsamości, wiedzy, poczucia jedności z ludźmi i państwem. Dla niego byli tylko
kolejnymi marionetkami w jego rękach. Bez imion, bez nazwisk, bez praw.
Żołnierze. Bezwzględnie posłuszni. Maszyny do wykonywania rozkazów. Maszyny do
zabijania.
Nie, nie
rozumiem ich. Mogli się przeciwstawić. Mogli żyć własnym rozumem. Mogli
otworzyć oczy.
Ale tak
było łatwiej. Łatwiej było wykonywać rozkazy, niż pomyśleć. Oczywiście, że tak.
Nagle
wzbiera we mnie złość. Na Flaja, na nich wszystkich, na cały świat. Wiem już,
co muszę zrobić.
Richard
każe wszystkim brać się do roboty, a ja uciekam głębiej w las. Chowam się za
drzewem, wyjmuję z pochwy miecz i czekam na swoją ofiarę.
Chwilę
potem widzę jakiegoś chłopaka. Ma ciemne, gęste włosy, teraz już dość długie.
Żołnierze Flaja mieli włosy przycinane przy samej skórze. Jego oczy są zielone,
teraz jednak również zamglone, jakby o czymś intensywnie myślał. Jest
umięśniony, wysoki i całkiem przystojny. Co chwilę nachyla się po jakiś patyk
albo ułamaną gałąź. Robi to mechanicznie. Nie mam czasu dłużej mu się
przyglądać.
Wyglądam
zza drzewa i szykuję się do ataku. Młody mężczyzna chyba mnie zauważa, bo
zostawia swoje patyki na ziemi i idzie w moją stronę. Nie tracę czasu.
Przemykam między drzewami, aż w końcu jestem kilka kroków od niego.
Czekam
jeszcze chwilę.
Wdech.
Wydech.
Wdech.
Podbiegam
do niego i walę go rękojeścią miecza w głowę.
Hej, hej wszystkim! Wreszcie Wasz upragniony rozdział i trochę akcji? Wkraczamy w nową część opowiadania, koniec samotnych wędrówek Rosabelle (chyba), która w końcu dogoniła pościg. :) Miałam ambitny plan, żeby dodać wcześniej, bo wiecie ferie i te sprawy, ale wyszło jak zawsze. Całe ferie poświęciłam na konkurs z hiszpańskiego i ogólnie hiszpański, terminy niestety goniły. A po drugie luty to strasznie krótki miesiąc, prawda?
Piszcie jak Wam się podoba i do następnego!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz