sobota, 27 sierpnia 2016

11.

JOHN

Richard dał nam wybór. Dopiero po krótkiej sprzeczce z nim, zrozumiałem, o co chodzi. Możemy nie wrócić. To chciał nam powiedzieć. Więc dał nam możliwość decydowania. Przekaz był jasny. To twoje życie, możesz z nim zrobić, co chcesz. A czego ja chcę?
Zostać w lesie z przyjaciółmi i szukać zabójcy mojego prezydenta czy wrócić do kraju, w którym ktoś inny zajął moje miejsce? Przecież jeśli wrócę, będę musiał zaczynać wszystko od nowa. Nie będę już gwardzistą. Nie było mnie tam przez kilka dni, ale to wystarczy. Nowa władza, nowy system. Nic nie wiem o tym nowym świecie, który się tam tworzy.
Muszę zostać.
Nie mam tam rodziny, moi przyjaciele są tutaj. Mam zawrócić do niczego? Nie.
Zostaję.
Idę do namiotu Richarda. Jest odwrócony do mnie tyłem.
- Dziękuję – mówię stając w progu, – że dał nam pan ten wybór. Rozważyłem sobie wszystko i zdecydowałem… - Komendant odwraca się do mnie. Jego twarz nie wyraża żadnych emocji, ale wiem, że niecierpliwie czeka na to, co powiem. Znamy się od samego początku mojej służby. Mimo że dużo ode mnie starszy, jest moim przyjacielem. Wiem, że on czuje podobnie.
- Zostaję – mówię z uśmiechem. Wiem, ile dla niego znaczę. Nie potrafiłbym go zostawić.
- Cieszę się. – Jest szczęśliwy. Żadnych uścisków, klepania po ramieniu czy innych gestów, które robią przyjaciele, ale jego szczęście jest widoczne gołym okiem. Nie jest zbyt wylewny, zresztą jak każdy, kto choć trochę przebywał w towarzystwie Flaja. Zbyt długo chowaliśmy emocje w sobie. Teraz ciężko jest się przestawić. 
- Czy ktoś już się zgłosił? – pytam. Jestem ciekawy ilu podejmie się tego wyzwania, ilu będzie chciało wrócić. Tak naprawdę mój wybór jest o wiele łatwiejszy. Tu będziemy razem. To prawda, idziemy w nieznane, ale nasze życie jest dalej takie samo, zmieniliśmy tylko otoczenie. Ci, którzy wrócą, zaczną nowe życie, wszystko będzie nowe. Podziwiam ich za to.
Może gdybym zostawił tam rodziców, albo żonę i dzieci, zdecydowałbym się wrócić. Ale wszyscy, na których w jakiś sposób mi zależy, są tutaj. I niech tak zostanie.
- Trzech. Andrew, Michael i Albert. – Uśmiecha się smutno. Traci swoich ludzi. Być może nigdy ich już nie zobaczy. Rozumiem to. Albert ma żonę i gromadkę dzieci na utrzymaniu, Michael musi opiekować się siostrą i chorym ojcem, Andrew wraca do swojej narzeczonej. Ich wybór był równie prosty jak mój. Oni nie myślą o tym, co tam zastaną. Nie obchodzi ich nowa władza, wszystkie zmiany, jakie się dokonały pod naszą nieobecność, tam są ich bliscy, osoby, które kochają i które ich kochają. Wiem z opowieści, że jeśli masz kogoś takiego, reszta się nie liczy. Może się walić i palić, ale ty to przetrwasz, właśnie z powodu tych osób. Wiele bym dał, żeby wiedzieć to z własnego doświadczenia, ale niestety nie mogłem wtedy nic zrobić, a czasu nie da się cofnąć. Często myślę, że może po prostu tak miało być. Może jakaś wyższa siła, ktoś, kto stworzył ten świat i nas wszystkich, ma w tym jakiś cel. Może on wie lepiej, co jest dla mnie dobre.
Czasem wyobrażam sobie, że ten ktoś ma ogromną bibliotekę z milionem półek. A każda książka, która się tam znajduje, zawiera osobną historię każdego człowieka jaki do tej pory żył. Nie ma dwóch takich samych opowieści, bo każdy z nas jest inny. Ci, którzy wciąż są na tym świecie, w swojej księdze mają wciąż puste kartki, które ten ktoś uzupełnia z każdym naszym kolejnym oddechem, krokiem, czynem. Jest tam też mnóstwo pustych egzemplarzy, czekających na tych, którzy się jeszcze nie narodzili.
Może to zupełnie szalona wizja, może mam zbyt dużą wyobraźnię, ale kto mi zabroni? Mogę wierzyć, w co tylko chcę. A chyba lepiej wierzyć w coś całkowicie nierealnego, niż nie wierzyć w nic.
- Niech się pan nie smuci. Wrócimy. Jeszcze ich pan zobaczy. – Klepię go po ramieniu i wychodzę.


Idę do ogniska. Dosiadam się do Chrisa.
- Jak leci? – pyta.
- W porządku – mówię. – Wracasz? – To czysto teoretyczne pytanie. Dobrze wiem, że nie chce wracać.
- Wiesz przecież, że nie. - Lekko się uśmiecha.
- A twoi rodzice? – Jestem ciekawy. Ja gdybym miał tam swoich bliskich, pewnie bym wrócił.
- Poradzą sobie. Przecież mają jeszcze Leah i Madison. Zresztą mnie nigdy jakoś szczególnie nie ubóstwiali. – To prawda. Od kiedy Chris postanowił, że pójdzie na służbę, jego rodzice przestali się nim interesować. Zawsze chcieli, żeby ich syn był kimś ważnym, a nie zwykłym żołnierzem. Nawet to, że dostał tam jedną z  najlepszych posad, nie mogło ich przekonać.
- Od kilku lat udają, że mają tylko dwie córki. Mnie nie zapraszają już nawet na święta. Leah i Mad czasem do mnie piszą, wcześniej nawet się spotykaliśmy co jakiś czas, ale potem rodzice im zabronili. – Chowa głowę w dłoniach, wydaje się całkiem bezsilny i zagubiony. – Wiem, że brat mamy zginął na służbie i nie chcą mnie stracić, a przynajmniej nie chcieli, ale to już trochę przesada – mamrocze przez ręce. Nie wiedziałem, że jest aż tak źle. – Chyba wolałbym nie mieć rodziców, niż mieć takich. – Podnosi głowę. Widzę żal w jego oczach. – Nie wierzę, że to powiedziałem. Zawsze robiłem wszystko, żeby byli ze mnie dumni, ale oni nawet się nie starają mnie zaakceptować. – Nie wiem, co powiedzieć. Zawsze uważałem, że to ja mam najciężej, bo moi rodzice nie żyją, w dodatku wiem jak zginęli, widziałem ich martwych. Okazuje się, że niektórzy mają jeszcze gorzej. Nie wyobrażam sobie, jak może się czuć Chris. I nie do końca wiem, jak powinienem zareagować. Mój przyjaciel nie chce współczucia i traktowania go przez pryzmat tego, co powiedział. Jestem pewien. Więc jak powinienem się zachować?
- Chyba czas zacząć żyć dla siebie – mówi, zanim zdążę cokolwiek zrobić.
- Przepraszam, że poruszyłem ten temat.
- Nie, cieszę się, że mam ciebie. Czasem dobrze jest się komuś wygadać. – Uśmiecha się, ja też to robię, jego uśmiech jest taki zaraźliwy.
- Idziesz? – pytam.
- Gdzie?
- Gdziekolwiek. Tak jak za dawnych czasów – mówię i biegnę w las.
- Czekaj! – Dobrze jest znów słyszeć jego śmiech.


Budzą mnie odgłosy krzątaniny. Ludzie rozmawiają, dzielą się prowiantem. Słyszę jakieś pożegnania i przypominam sobie, że dzisiaj część wraca do domu. Wstaję jak najszybciej mogę i idę do namiotu komendanta. Jest pełen ludzi. Wszyscy rzucają się sobie na szyję, niektórzy płaczą. Dołączam do nich. Wiem, że mogę ich już więcej nie zobaczyć.
Patrzę w niebo, na tyle, na ile pozwalają mi drzewa. Słońce jest już wysoko, razi mnie w oczy. To prawie południe, chyba zaspaliśmy. Ale nie narzekam.
Pół godziny później musimy ruszać w dalszą drogę. Zwijamy obóz i rozchodzimy się. Każdy w swoją stronę. Odeszło ośmiu. To więcej niż się spodziewałem. Oddaliśmy im konie i jednego osła. Zabrali to, co nie będzie nam już potrzebne.
Zostało nas siedmiu. Ja, Chris, Richard i czterech innych.
- Teraz trochę odbijemy w lewo. Przed nami jest przepaść. Musimy dotrzeć na most – mówi komendant. Może tam ją spotkamy, myślę.
Nagle przed oczami staje mi obraz rodziny, którą kazano mi zabić. Mrugam parę razy, chcę się go pozbyć, ale to nic nie daje. Czasami mam takie chwile, widzę coś, co nie znika, dopóki sobie nie przypomnę całości. Muszę przez to przejść.
Widzę cztery kobiety. Nie wiem, co zrobiły, ale pewnie coś bardzo poważnego, skoro to cała rodzina. Prezydent nikomu nie odpuszcza, posłuszeństwo to najważniejsza zasada. Nie sądzę, żeby kogoś zabiły, przecież to dziewczyny, ale z pewnością, tak mi się przynajmniej wydaje dopuściły się zdrady. Moi koledzy prowadzą je w moją stronę.
Dawniej nie chciałem tego robić. Za każdym razem zmagałem się sam ze sobą, a później dręczyły mnie koszmarne  wyrzuty sumienia. Z czasem do tego przywykłem. Stałem się obojętny. To straszne. Mam ledwie dwadzieścia lat, a życie ludzkie już jest dla mnie niczym. Ale nie miałem większego wyboru.
Skazane są już prawie przy mnie, gdy w tłumie wybucha jakieś zamieszanie. To się dzieje często. Ktoś z rodziny chce się przedrzeć przez straże. Rzadko im się udaje. Nie patrzę na ludzi. Wiem, że mają mnie za pachołka Flaja, dzieciaka, który bawi się w zabijanie. Przywykłem do tego. Nie rozmawiam z nimi. Udaję, że jestem taki, za jakiego mnie mają, lepszy od nich, zarozumiały egoista. Niech im będzie. Nie znają mnie, ale oceniają. Ja nigdy tego nie robię.
Większość tych ludzi jest szczęśliwa. Jedni są biedniejsi, inni bogatsi, ale połowa z nich nie wie nic o nieszczęściu. Mają siebie, to najważniejsze. Ja nie mam nikogo. Często im tego zazdroszczę. Mogą nie mieć gdzie mieszkać, ledwo wiązać koniec z końcem, ale dopóki są ze sobą, nie powinni narzekać. Gdybym tylko mógł, zamieniłbym się z nimi. Niech wezmą moje miejsce w gwardii, przyjaźń prezydenta, pełny brzuch. Oddam wszystko za rodziców.
Kobiety wchodzą już na drewnianą konstrukcję. Teraz moja kolej. Co dziwne, nie szarpią się, spokojnie dają założyć sobie pętle na szyje. W ich oczach widzę, że pogodziły się z losem. Ba, są szczęśliwe, tak naprawdę szczęśliwe. Oczy nie kłamią. Dawno czegoś takiego nie widziałem. Nie wiem, co musiało się stać, że śmierć nie jest dla nich żadną przeszkodą. A może chcą dodać komuś otuchy?
W tej chwili zaczynam się nienawidzić za to, co mam za chwilę zrobić. Co jeśli mają kogoś jeszcze? Przecież dobrze wiem jak to jest nie mieć nikogo, a teraz sam pozbawiam rodziny jakiegoś człowieka. Ale co mogę zrobić? Nie mogę się zawahać. Zamykam oczy i pociągam za dźwignię. Podłoga opada. Nie chcę na to patrzeć. Schodzę po schodkach i idę do swojego pokoju. Zdejmuję kaptur i solidnie szoruję ręce.
Chciałbym się pozbyć tego uczucia, chciałbym być taki jak Flaj, zabijać bez mrugnięcia okiem. Nie chcę mieć wyrzutów sumienia. Ale czy na pewno? Na pewno chciałbym stracić całe człowieczeństwo? Naprawdę chciałbym być maszyną bez uczuć? Nie. To się nigdy nie stanie. Nie dopuszczę do tego.
Mam łzy w oczach. Szybko je wycieram. Nie chcę by ktokolwiek to zauważył, żeby mnie o to pytał, żeby ze mną rozmawiał. Chcę być sam. Dlatego kiedy Richard zarządza postój, ruszam przed siebie w las. Dużo czasu zeszło mi na wspomnieniach i rozmyślaniu, powoli robi się ciemno. Nie da się już normalnie chodzić, trzeba przedzierać się przez krzaki, ciernie, kolce, pnącza. Wszystko to rani moją skórę, ale nie przywiązuję do tego zbytnio uwagi.
Co jeśli Rosabelle zabiła z tego samego powodu, co ja? Może ktoś ją zmusił? Może to Flaj? Czy ona też straciła rodzinę? Przecież ja też przyrzekałem sobie, że jeśli znajdę morderców moich rodziców, nie będę się wahał. Może jesteśmy do siebie bardziej podobni niż myślałem? Może źle ją oceniłem?
Zawsze sądziłem, że to ludzie oceniają mnie, w ogóle nie znając. Ale właśnie to zrobiłem. Uznałem, że jest zła, bo pozbawiła mnie przyjaciela. A co jeśli to mój przyjaciel był tym złym? Powinienem ją bliżej poznać i zrozumieć, dopiero później oceniać. Postanawiam, że tak zrobię. Nie wiem jeszcze jak, ale postaram się doprowadzić do spotkania. Może choć raz będę miał szczęście?



Cześć i czołem, kluski z rosołem!
Jak ja za tym tęskniłam, nawet nie zdajecie sobie sprawy, i za Wami, oczywiście! :) Strasznie ciężko jest mi się z powrotem wciągnąć w pisanie, ale jakoś się udało. Jak pisałam kilka dni temu na drugim blogu (btw. pojawiła się tam nowa notka z trzema wierszami, więc jeśli kogoś to interesuje, zapraszam), przez te pięć miesięcy tyle się w moim życiu wydarzyło, że nie miałam nawet czasu myśleć o pisaniu. Nie będę się tłumaczyła, po prostu mi się zniknęło z blogosfery, ale już jestem, zobaczymy na jak długo.
W tym tygodniu już się zaczyna szkoła (wybaczcie musiałam Wam przypomnieć :P), więc nie wiem jak to będzie z rozdziałami. Postaram się dodawać minimum jeden w miesiącu, ale nie chcę nic obiecywać. Mam nadzieję, że w tym roku już nie będę zmuszona zrobić kolejnej takiej przerwy (bo chyba to opowiadanie tego nie zniesie :D).
Mam nadzieję, że ktoś tu jeszcze został. Odezwijcie się! Do następnego!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz